Ekologia » Polityka społeczna » Rolnictwo » Samorząd

O polityczności jedzenia

0 Comments

Wydawać by się mogło, że nie ma wiele polityki w tym, co znajdujemy na swoich talerzach. Nic bardziej mylnego. Kiedy narzekamy na drożejące ceny paliwa, a analitycy opowiadają nam o tym, jak z tego tytułu rosną ceny żywności, brakuje głosu, który powiedziałby – tak być nie musi! Podobnie jak trudno jest przedrzeć się z komunikatem o wadach żywności modyfikowanej genetycznie, traktowanej jak prawdziwe zbawienie dla rynku. Mieszkanki mieszkańcy Podkarpacia są poniekąd na forpoczcie walki z GMO, bowiem to właśnie tutaj światowe koncerny, jak doniósł tygodnik „Newsweek”, zdecydowały się na prowadzenie eksperymentalnych upraw. Upraw, które szczególnie w tym regionie nikomu są niepotrzebne.
Dlaczego? Odpowiedź jest prosta – tu żywności nie brakuje. Ryzyko alergii, a także krzyżowania się z formami naturalnymi są dostatecznymi powodami, by tego typu eksperymenty nie odbywały się tak tu, jak i nigdzie. Sejmiki wojewódzkie nie po to uchwalały, że chcą być strefami wolnymi od GMO, żeby je teraz bezczelnie lekceważono. W całej historii o tego typu pomysłach nie chodzi bowiem o dobro ludzkości, ale o zwykły zysk. Rośliny zmodyfikowane często bywają bezpłodne, co zmusza rolników do ponownego kupowania nasion i podraża koszta. Nikt też nie odpowie za to, że wpuszczona w ekosystem mutacja nie rozpleni rośliny tak bardzo (czyniąc ją odporną na szkodniki), że stanie się zwykłym chwastem? Podobnych wątpliwości jest całkiem sporo i warto o nich pamiętać.
Nie o tym jednak będzie tu mowa. Rozpatrzmy kwestię korelacji między wzrostem cen benzyny a żywności. Czy tak być musi? Niekoniecznie. Sporą część produktów przywozimy bowiem z daleka (owoce tropikalne, a nawet mleko z fabryk poza województwem), co generuje koszty transportu, o gazach szklarniowych nie mówiąc… Skoro tak, odpowiedzią powinno być wpieranie lokalnej produkcji i konsumpcji. Wydaje się to dość logiczne, bowiem redukuje koszty przewozu. Dodatkowo zapewnia zajęcie i stabilny rynek zbytu dla lokalnych rolników. Polskie rolnictwo ma to do siebie, że jest całkiem ekologiczne – z małą ilością używanych nawozów, a także małą powierzchnią gospodarstw, niemal stworzoną do produkcji zdrowej żywności.
W jaki sposób mielibyśmy zapewnić stały rynek zbytu? Tu pojawia się samorząd. To do jego obowiązków należałoby np. zawieranie kontraktów z lokalnymi kooperatywami, produkującymi zdrową żywność. Skoro to w jego rękach są szkoły i szpitale, może przeforsować wycofanie z ich sklepików i stołówek wszelakich fast-foodów i zastąpienie ich zdrową, organiczną żywnością. System naczyń wiązanych mógłby sprawić, że dzięki temu ludzie  jedliby zdrowsze jedzenie, a tym samym mniej chorowani, np. na otyłość. Zmniejszyłoby to koszty opieki zdrowotnej, co w dzisiejszych czasach nie jest bez znaczenia. Tak oto jedna, prosta decyzja może oddziaływać na mnóstwo dziedzin życia.
Brońmy zatem lokalnych odmian warzyw i owoców – stanowi to o naszym bogactwie biologicznym! Nie twórzmy wielkich gospodarstw rolnych, na których sadzi się monokultury – zysk może być wówcas dużo bardziej płonny, szczególnie w wypadku dajmy na to zarazy. Zamiast tego powinniśmy tworzyć warunki do możliwości zaistnienia czegoś takiego jak w Paryżu – tam już kilkanaście tysięcy osób ma podpisane umowy z rolnikami i raz na tydzień dostaje kosze ze zdrową żywnością, w tym, jeśli ktoś sobie tego zażyczy, jajkami i mięsem. Gdyby tego typu model przeszczepić do Polski nie wątpię, że sporo „miastowych” by się na niego skusiło. To wszystko może stworzyć nową wieś – ekowieś na miarę XXI wieku!

By


Readers Comments (0)